Łza, co ziemi ciężar przeważy, nie dla zwiewnej i lekkiej
twarzy. Obarczona takimi łzami, w morze czasu zapadnie jak kamień.
Ale tylko łza taka powie, że nie kwiat zapłakał, lecz człowiek.
Wstydzę się siebie, i młodości mojej. I moich oczu sięgających
nieba. I moich uszu, śledzących szept ziemi. I mego serca, co szuka
człowieka.
Uczę się ciebie człowieku. Powoli się uczę, powoli. Od tego
uczenia trudnego, raduje się serce i boli. O świcie nadzieją
zakwita, pod wieczór niczemu nie wierzy. Czy wątpi, czy ufa,
jednako, do ciebie, człowieku należy..
Nie baw się w bohatera! Nadludzką nie błyszcz cnotą. Kto w górę
wciąż spoziera, Ten łatwo wejdzie w błoto.
Chciałem być kiedyś artystą malarzem, ale, nie wyszło nic z
moich marzeń. Myślałem, że będzie ze mnie poeta, czytają wiersze i
mówią, gdzie tam. Dziś myślę na przekór różnym osobom: dobrze
przynajmniej, że jestem sobą.
Po raz setny staję przed lustrem i pytam: kim jestem. Kim
jestem, czego chcę od życia i od ludzi. I czemu ciągle mylę ścieżki,
zamiast iść wydeptanym gościńcem.
Ileż samego siebie nazbierałem. Ileż się naposiadałem,
nagubiłem, naodkrywałem. A w śród tej mnogości, już siebie czasem
nie poznaję. Już dziwię się sobie, że, za dużo “mnie” we mnie.
Czy wszystko? i co pozostało? Cienie tylko mijają, jak po
przelocie ptaków, po nich nie ma znaków, Po człowieku znaki
pozostają. Tylko jakie?
Życie moje wstawione w cień… więdnie bez światła dziennego.
Codziennie opada z niego… pożółkły, zwiędły dzień.
Od czarnej słodyczy, jedwabnych snów, dusza powstaje i tęskni
znów. I wije wianki, i powrozy wije, i zarzuca je gwiazdom i
księżycom na szyję: Wychodzi z ciała na niebieski połów i wraca z
siecią pełna ptaków i aniołów.
Raj ten obrasta cierniem, które nie chce kwitnąć: przyjdą
wieczór żniwiarze, cały zbiór mój wytną. Zasadzą inne krzewy,
strojne w białe pąki, i śpiewające drzewo i drzewo rozłąki, a w
samym środku białą różę pożegnania. Tam cię odnajdę, będziesz stał i
patrzał na nią.